sobota, 22 kwietnia 2017

E01 — Oko cyklonu



„— Jak Śmierć to nazwała?
— Mrokiem."



                  Wiatr szumiał im w uszach nawet przez szyby, a zbliżający się do samochodu, czarny dym, napawał ich strachem. Nie mieli czasu na wymyślne plany. Koło utkwiło w wyrwie. Nie było szans na ucieczkę. Dean zrozumiał, że to ich koniec. Nie posłuchali Śmierci. Wypuścili Mrok i mieli za to zapłacić.
                  Nie nazywałby się jednak Winchester, gdyby postanowił odpuścić. Winchesterowie się nie poddawali, oni ginęli w walce. Dean, czując, że tym razem nie będzie im już dane powrócić na ziemię, by następnym razem umrzeć honorowo, postanowił zaryzykować. Stanowczym ruchem wcisnął pedał gazu, dociskając go tak mocno, że bardziej się już nie dało i zmienił bieg.
                  — Zapnij pasy! — nakazał, przekrzykując szalejącą wokoło wichurę. 
                  Sam posłał mu szybkie, zdezorientowane spojrzenie, ale zrobił to, o co prosił brat. Dean również się zapiął. Wreszcie udało mu się wyjechać z dziury.
                  — Co ty robisz?! — wrzasnął Sam, widząc, co Dean ma zamiar uczynić. Ten jednak nie słuchał go. Zdeterminowane spojrzenie wlepił w napierającą na nich ścianę gęstego dymu.
                  Byli coraz bliżej. Zostało czterdzieści metrów, trzydzieści, dwadzieścia. Impala rozwinęła maksymalną prędkość. Nie było już odwrotu. Plan mężczyzny mógł się udać. Wciąż jednak mieli pięćdziesiąt procent szans na wciągnięcie przez tajfun.
                  — Zaufaj mi, Sammy, uda nam się — powiedział pewnie, choć sam nie do końca w to wierzył. To był samobójczy plan, ale teraz liczyła się nadzieja. Jeśli umrą, przynajmniej jeden z nich odejdzie przepełniony nadzieją, nie strachem.
                  Sam zacisnął jedną dłoń na drzwiach, a drugą szykował, by w razie czego osłonić twarz. Dean kurczowo trzymał kierownicę, zupełnie zapominając o oddechu. Był skupiony jak nigdy. Jest przecież jak karaluch, prawda? Śmierć zawsze go omija.
                  Zderzenie zatrzęsło całym samochodem. Dean wciąż wciskał pedał gazu, nie zważając na to, że strzałka chybotała się już poza licznikiem. Tylko jadąc niebywale szybko, mógł uniknąć porwania auta w wir. Jedno wiedział na pewno, bo było to jedyne, co szczerze zainteresowało go w szkole. Każdy tajfun ma oko cyklonu, w którym panuje bezwzględna cisza, nie ma wiatru ani burzy. Jeśli gdzieś miało być bezpiecznie, to tylko tam.
                   Dean sam nie wiedział, jak długo napierał. Wiatr zerwał boczne lusterka, a w przednią szybę uderzył mały kamień, tworząc na niej pajęczynę pęknięć, która na szczęście nie posypała się całkowicie. W innej sytuacji mężczyzna przekląłby, ale teraz nie była na to właściwa pora. Ktoś musiał ucierpieć. Auto na szczęście da się naprawić.
                   W końcu przednią szybę oświetliło dzienne światło. Dean gwałtownie wcisnął hamulec, nie chcąc przypadkiem wpaść w huragan z drugiej strony. Nie wiedział przecież, jak duże jest oko. Nigdy w żadnym nie był. 
                   Mocno targnął kierownicą, zmuszając Impalę do skrętu. Poczuł, jak koła trą o nierówne podłoże. Udało mu się, teraz hamowali bokiem. Nim jednak którykolwiek z nich zdążył choćby mrugnąć, pęd przeważył samochód, który przetoczył się na dach, a z niego na bok i tak kilka razy. Sam poczuł, jak wszystkie wnętrzności podchodzą mu do gardła. Ucieszył się, że Dean kazał mu zapiąć pasy. W końcu auto zatrzymało się tak, jak stać powinno. Dean jeszcze chwilę trzymał zaciśnięte dłonie na kierownicy, nie mogąc dojść do siebie. W porę przypomniał sobie o oddechu, który zgubił gdzieś po drodze. Rozluźnił ręce, choć nie było to łatwe, i gwałtownie wciągnął powietrze. Od razu też przeniósł spojrzenie na brata, który nadal mocno trzymał się drzwi, oddychał bardzo nierówno, a twarz miał bladą jak trup. Ich spojrzenia skrzyżowały się. 
                   — Skąd wiedziałeś? — wysapał Sam. 
                   Dean miał ochotę powiedzieć „Nie wiedziałem", ale nie mógł tego zrobić.
                   — Miałem przeczucie — odpowiedział, starając się, by jego głos nie drżał.
                   Jeszcze chwilę pozwolili sobie zostać w samochodzie i dopilnować, by serca nie wyskoczyły im z piersi. Chcieli rozejrzeć się przez przednią szybę, ale nie dali rady. Pęknięcia skutecznie im to utrudniły. W końcu Dean otworzył drzwi od swojej strony. Sam zrobił to samo i obszedł auto od tyłu, by stanąć obok brata, który oceniał szkody. Nie było tak źle, jak mogłoby być po walce z tak silnym wytworem natury. Nie było tylko lusterek, przód auta był zarysowany, a reflektory i szyba rozbite. Mimo to starszy z braci miał ochotę w coś uderzyć.
                   — Naprawię cię, kochanie — powiedział cicho, kładąc dłoń na dachu auta.
                   Sam w tym czasie rozejrzał się wokoło. Dziwnie było znajdować się wewnątrz huraganu. Otaczała ich półkolista ściana wiatru. Drugą połowę widział z daleka. Oko okazało się dość duże. Dostrzegł też kilka starych, opuszczonych, napiętnowanych czasem budynków, które nieznośnie przypomniały mu wizję przyszłości, zaatakowanej wirusem Croatoan, o której opowiedział mu Dean. Jego spojrzenie w końcu natrafiło na coś, na czym wręcz musiał je zatrzymać. Jego serce stanęło na chwilę. Jedną dłonią wyjął pistolet, drugą zaś złapał ramię brata, nie odrywając wzroku od postaci, stojącej jedynie kilkadziesiąt metrów dalej.
                   — Dean — mruknął słabym, jakby nie swoim głosem. Nie było to jednak konieczne, bo już po jego mocnym uścisku starszy zauważył, że coś się dzieje. Natychmiast wycelował w przeciwnika, zaciskając odruchowo zęby. Tylko tego im brakowało, kolejnego niebezpieczeństwa.
                   Lucyfer uniósł brwi, uśmiechnął się niewinnie pod nosem i lekko rozłożył ręce, w których nic nie miał. Winchesterowie jednak nie ufali mu za grosz. Nie potrzebował broni, żeby zmieść ich z powierzchni ziemi i obie ze stron doskonale o tym wiedziały.
                   — Hej, przyjacielu. Jak miło cię widzieć! Wybacz, że wrzuciłem cię do klatki — zironizował, krzyżując spojrzenia z Samem. — Ależ nic nie szkodzi, nie przepraszaj mnie, Sam! — dodał, jedną dłoń kładąc na piersi. Deanowi zadrżały ręce. Był gotowy wystrzelić i rzucić się do ucieczki, jeśli będzie trzeba. — Chociaż muszę przyznać, lekko mnie to zranił...
                   — Chcesz nas zabić, to przestań gadać i to zrób — warknął Dean, wchodząc w słowo Lucyferowi. Ten tylko wywrócił oczami i na kilka sekund wzniósł je do nieba.
                   — Gdybym chciał, już by cię tu nie było. Rozmawiam z twoim bratem, nie przeszkadzaj — odpowiedział. Jak zwykle był przerażająco pewny siebie i spokojny. Winchesterowie na szczęście też mieli te cechy, lecz, choć sami przed sobą by się nie przyznali, zaczynali się bać. Kto wie, co Lucyfer może im zrobić daleko od reszty ludzi, będąc w pełni sił. Zwłaszcza że z pewnością pragnął zemsty. Zbyt dobrze już go znali, by sądzić, że jest inaczej.
                   — Jak wydostałeś się z klatki? — zapytał Sam, nie opuszczając broni. Lucyfer skrzyżował ręce na piersi i kopnął pobliski kamyk. Spojrzał na mężczyznę tak, jak znudzone lekcją dzieci patrzą na nauczyciela, a później westchnął.
                   — To niegrzeczne z twojej strony. Powinieneś najpierw zaprosić mnie na kolację, a dopiero po niej zadawać tak osobiste pytania — mruknął.
                   Dean poczuł, jak coś się w nim gotuje. Anioł sobie z nimi pogrywał.
                   — Słuchaj mnie uważnie, ty sukinsynu... — zaczął, robiąc krok w stronę przeciwnika. Zdecydowanie puściły mu nerwy. Nawet on nie mógł znieść aż tyle w zaledwie jeden dzień. Udawanie skłonności samobójczych, zabicie Śmierci, jazda przez huragan, a teraz jeszcze pogawędka z Lucyferem nie były szczytem jego weekendowych marzeń.
                   — Dean — mruknął ostrzegawczo Sam i znów złapał go za ramię, by ten nie poszedł dalej. Dean wyrwał się z jego uścisku i posłał Lucyferowi nienawistne spojrzenie, ale nie ruszył się już ani o krok. Zdawał sobie sprawę z tego, jak głupim byłoby rzucenie się na Diabła, ale wciąż jeszcze czuł skutki znamienia Kaina. — Jeśli nie chcesz nas zabić, czego chcesz? — zapytał Sam.
Lucyfer nadął policzki i wypuścił z nich powietrze.
                   — Nie wiem, jakim cudem wy w ogóle jeszcze żyjecie, geniusze — prychnął. — Chcę sojuszu, czy to nie jest jasne?
                   Dean ironicznie parsknął pod nosem i ze sztucznym uśmiechem pokiwał głową.
                   — Chce sojuszu! — powtórzył tonem, jakby to było aż nazbyt oczywiste.
                   Sam zmrużył oczy. 
                   — Nie masz mocy. — Postanowił zaryzykować. Przez twarz Lucyfera przemknął cień zaskoczenia. Winchester już wiedział, że trafił w dziesiątkę. — W oku cyklonu panuje cisza. Nie ma żadnej magii, prawda? Boisz się. Masz wrogów na pęczki, a skoro chcesz sojuszu akurat z nami, musi tu być coś o wiele gorszego — dodał, wykrzywiając usta w pewnym siebie uśmiechu.
                   Anioł zacisnął zęby i pięści.
                   — Jak ty na to... — Zaczął cicho Dean, ale Sam posłał mu spojrzenie, mówiące „Nie teraz".
                   — Zamknij się — mruknął i znów spojrzał na Diabła, którego przed chwilą obserwował kątem oka. Nie zamierzał spuszczać z niego wzroku. Lucyfer był rozzłoszczony. 
                   — Wciąż jestem nieśmiertelny — zapewnił. — Ta twoja pukawka nic mi nie zrobi — dodał, lekceważącym wzrokiem mierząc pistolet Deana. Ten prychnął.
                   — Przekonajmy się — powiedział i zanim Sam znów zdążył go zatrzymać, strzelił w przedramię przeciwnika. Anioł natychmiast złapał się za ranę, z której pociekła krew. — Jeśli krwawi, można to zabić — mruknął Dean, a później uśmiechnął się bezczelnie do brata i poklepał go po ramieniu. — Chcesz czynić honory? — spytał, ruchem głowy wskazując na skulonego Lucyfera.
                   — Zaczekaj! — warknął przez zęby Diabeł. — Nie wiesz, co się tu kryje. Byłbyś głupcem, krzywdząc mnie. Przydam wam się i nie będę zbyt dużo gadał — dodał niechętnie. 
                   Dean uśmiechnął się. Nie na co dzień sam Lucyfer płaszczył się przed nim. To poprawiło odrobinę jego paskudny humor.
                   — Och, nie będziesz, bo wyrwę ci język — zapewnił starszy Winchester. Anioł cofnął się o krok, wciąż zaciskając dłoń na ranie postrzałowej, co nie umknęło uwadze braci. — Może i nie można cię zabić, ale skoro nadal krwawisz, to znaczy, że się nie uleczasz. Chętnie pokażę ci moje sto jeden sposobów na rozczłonowanie sukinsyna — dodał, uśmiechając się i ruszył w stronę Lucyfera, podwijając po drodze rękawy. Tym razem Sam go nie zatrzymał.
                   — Zabiorę was do przyjaciół — powiedział Anioł, najwyraźniej używając swojej ostatniej karty przetargowej. Dean zatrzymał się.
                   — Przyjaciół? — wtrącił Sam, zbliżając się. Chociaż jego brat opuścił broń, a zacisnął pięści, on wciąż trzymał wroga na muszce. — Przestań grać na zwłokę i mów, co wiesz — dopowiedział, celując prosto pomiędzy oczy Lucyfera. Ten zrobił zeza, patrząc prosto na lufę.
                   — Jak im było? Bobby, Ellen, Charlie? — zapytał, niby zgadując. — Ha! Tak myślałem, że pamiętam. Mam świetną pamięć...
                   — Są martwi. Jedyną osobą, która może do nich szybko dołączyć, jesteś ty — prychnął Dean i zrobił kolejny krok.
                   Diabeł wypuścił ze złością powietrze. Najwyraźniej był w impasie.
                   — Dzięki wam niebo niszczeje. Swoją drogą, chyba powinienem wam za to podziękować — zaśmiał się. — Wasi kumple są za zasłoną. Jako anioł mogę ją odchylić. Nic za darmo oczywiście.
                   — Nie radziłbym ci się licytować — mruknął Sam, kładąc palec na spuście. 
                   Lucyfer przełknął ślinę.
                   — Zaprowadzę was do nich, ale w zamian będziesz trzymał swojego zdziczałego brata z dala ode mnie — powiedział.
                   Dean wzniósł oczy do nieba. Gdyby nie ten as w rękawie, który swoją drogą mógł okazać się blefem, już wyciągnąłby ostrze. Lucyfer niczym się nie różnił od innych aniołów. Wszystkie można było zabić tą samą bronią.
                   — Sammy — mruknął Dean, krzyżując ręce na piersi. Ruchem głowy pokazał bratu, by odeszli kawałek. Sam przytaknął. Oddalili się o kilka kroków. — Chyba mu nie wierzysz? Ja też chcę zobaczyć Bobby'ego, Charlie i całą resztę, kto wie, ilu ich tam jest, ale nie możemy ufać...
                   — Dean — przerwał mu brat, rozkładając ręce. — Nie jestem głupi. Wiem, że to może być pułapka. Pójdziemy z nim tylko na naszych zasadach. Jeśli kłamie, zabijemy go. Jeśli nie, zrobimy to, jak tylko zaprowadzi nas do... Gdzie on jest? — zapytał nagle.
                   Dean natychmiast się odwrócił. Lucyfer zniknął.
                   — Cholera — warknął. Mógł się spodziewać, że tak będzie. — Daleko nie poszedł. Jak się pospieszymy, to możemy go znaleźć.
                   — Czegoś się bał — przypomniał Sam. — Przyda nam się coś lepszego od tego — dodał, podnosząc swój pistolet.
                   Starszy Winchester skinął głową i ruszył w stronę Impali. Szybko otworzył bagażnik, podniósł jego dno i podparł je o jedną ze strzelb. Co mogło im się przydać? Nawet nie wiedzieli, z czym walczą. Najlepiej byłoby wziąć wszystko, ale to nie wchodziło w grę.
                   — Łap — mruknął, rzucając Samowi flakonik wody święconej. Taki sam schował sobie do kieszeni. Wyjął jeszcze sztylet Ruby i anielskie ostrze, to drugie zostawiając sobie. Schował je i zamknął bagażnik. Uznał, że rozsądnie byłoby schować gdzieś auto. Nie mogło sobie tak po prostu stać na widoku. — Spotkajmy się tu za dwadzieścia minut — powiedział i otworzył sobie drzwi od strony kierowcy. Sam odszedł, trzymając obie dłonie na spuście, gotowy w każdej chwili strzelić.                    Dean odpalił silnik i wjechał pomiędzy dwa najbliższe budynki. Nie było tam wiele miejsca, ale udało mu się przejechać obok wielkich kontenerów i zaparkować za nimi. Auta praktycznie nie było widać. — Niedługo wrócę, skarbie — dodał i poklepał samochód po dachu.
             Wychodząc z uliczki, rozejrzał się i wyjął wsunięty w spodnie pistolet. Wydawało się, że wokoło nie ma żywej duszy, ale mężczyzna wiedział, jak bardzo pozory potrafią być zwodnicze. Musiał zachować czujność. Postanowił iść za śladem krwi Lucyfera, jednak ten w pewnym momencie zwyczajnie się urwał. Dean przeleciał spojrzeniem wokoło. Gdyby był zdradzieckim, rannym sukinsynem, gdzie by się schował?
             Już miał ruszyć w jedną z alejek, gdy poczuł, jak czyjeś ramiona oplatają go od tyłu, unieruchamiając ruch rękami. Natychmiast zamachnął się głową, uderzając napastnika, kimkolwiek ta osoba była. Mężczyzna odruchowo puścił go, a Dean szybko się odwrócił. Nie rozpoznawał tych ciemnych włosów ani zadartego nosa. Dopiero gdy przeciwnik zamrugał, ukazując na chwilę swoje czarne oczy, Winchester zrozumiał, że na nic mu teraz pistolet. Jak najprędzej rzucił go na ziemię, bo nie było czasu chować go w spodnie i wyciągnął ostrze. Demon uśmiechnął się bezczelnie i ruszył na niego.
             Dean odskoczył w bok, jednocześnie podcinając brunetowi nogi, a ten w rezultacie upadł na brzuch. Zdążył jeszcze przetoczyć się na plecy, gdy łowca stanął nad nim, złapał go za ramię i wbił broń prosto w jego pierś. Jego ciało mignęło kilka razy światłem, jednak Dean nie zdążył odetchnąć. Ktoś powalił go na ziemię. Przewrócił się na plecy, ale nie zdążył zaatakować. Poczuł na twarzy czyjąś pięść. Zareagował instynktownie, próbując dźgnąć przeciwnika, jednak mu się nie udało. Jedna osoba biła go po twarzy, a druga wyrwała z dłoni broń. Po chwili ktoś dźwignął go do góry, wykręcił mu ręce do tyłu i złapał je w mocnym uścisku. Mężczyzna warknął pod nosem, czując, jak puchnie mu powieka. Spojrzał na jednego z napastników, podczas gdy drugi od tyłu próbował zmusić go, by się nie szarpał. Stojący przed nim demon uśmiechnął się.
             — Dean Winchester — mruknął z udawanym podziwem. — Kto by pomyślał, że trafi nam się taki okaz. Pójdziesz teraz z nami, grzecznie — dodał.
             — Cmoknij mnie — warknął Dean, a później splunął na przeciwnika, jednocześnie wypluwając trochę krwi. Druga osoba od razu mocniej wykręciła mu ręce, przez co musiał się skulić. Nie zamierzał jednak poddawać się bez walki. Zamachnął się nogą, uderzając demona prosto w kolano. Ten puścił go i cofnął się odruchowo.
             Dean natychmiast rzucił się na ziemię i chwycił w dłoń anielskie ostrze. Demon, który go rozpoznał, teraz rzucił się na niego. Kilka razy przetoczyli się po piachu, gdy łowcy w końcu udało się go zaatakować i zabić.
             Szybko wstał z ziemi i odetchnął ciężko. Ostatni przeciwnik stał tuż przed nim. Zamachnął się, ale mężczyzna zablokował jego pięść, złapał ją i wykręcił, odwracając demona, a następnie wbił ostrze w jego plecy. Znów błysnęło światło, a ciało po chwili ciężko upadło na ziemię.
             Dean rozejrzał się. Wyglądało na to, że wokoło nie było więcej demonów. Jak najprędzej podniósł pistolet, który wcześniej upuścił. Gdy się prostował, usłyszał, że ktoś się zbliża. Automatycznie odwrócił się, celując przed siebie. Zaskoczony Sam od razu podniósł ręce. Dean, widząc brata, opuścił broń i przetarł poobijaną twarz wolną dłonią.
             — Co tu się stało? — wydusił retorycznie Sam i omiótł spojrzeniem trzy ciała. Dean z obojętnością zrobił to samo i wzruszył ramionami.
             — Masz jakiś trop? — odpowiedział pytaniem na pytanie, a później schował pistolet i zacisnął dłonie na rączce ostrza.
             Sam odetchnął ciężko.
             — Znalazłem trochę krwi. Wiem, gdzie może być.
             — Więc chodźmy — odparł Dean. Jego humor chyba nie mógł być już gorszy.
             Młodszy z braci skinął głową i ruszył w tylko sobie znanym kierunku. Dean poszedł za nim, po chwili zrównując ich tempo.
             Chwilę szli w ciszy, nasłuchując potencjalnego niebezpieczeństwa. Minęło kilka minut, nim zatrzymali się pod starym, opuszczonym dawno temu magazynem. Sam nacisnął klamkę jedną ręką, drugą trzymając w gotowości, drzwi jednak były zamknięte. Już chciał się rozejrzeć za czymś, czym mógłby otworzyć zamek, gdy Dean odsunął go i mocno kopnął w drzwi. Ustąpiły, niestety robiąc przy tym dużo hałasu.
             Tyle by było z elementu zaskoczenia — pomyślał Sam.
             Nie zdążył nic powiedzieć, bo Dean był już w środku. Sam wpadł tam akurat w momencie, gdy ten przygwoździł jednego demona do ściany, a następnie wbił w niego ostrze. Młodszy Winchester zacisnął palce na sztylecie, a gdy zza rogu wyskoczył kolejny demon, zamachnął się i zranił go tak szybko, że tamten nawet nie zdążył nic zrobić. Bracia spojrzeli po sobie i w gotowości ruszyli do przodu. Za zakrętem spodziewali się kolejnych napastników, jednak nikt na nich nie wybiegł.
             — Witajcie, chłopcy. — Usłyszeli zamiast tego.
             Oboje zdziwieni popatrzyli w stronę głosu. Crowley stał w drugim końcu pomieszczenia, z dłońmi nonszalancko schowanymi w kieszeniach eleganckich spodni i z ironicznym półuśmiechem na twarzy.
             Sam spiął się. Podczas ich ostatniego spotkania próbował go zabić, teraz mogło nie być zbyt miło. Dean na nieszczęście nic o tym nie wiedział, dlatego opuścił broń i ruszył w stronę mężczyzny. Już chciał coś powiedzieć, gdy zza zardzewiałych, uchylonych drzwi w kącie dobiegł ich dźwięk uderzenia. Crowley nawet nie zwrócił na to uwagi, ale Dean chciał wiedzieć, co się tam dzieje, dlatego minął go i pchnął metalową powłokę, zostawiając Sama w tyle.
             — Cass? — zdziwił się, widząc mężczyznę w znajomym płaszczu. Anioł odwrócił się na dźwięk swojego imienia.
             — Dean? — odparł równie zszokowany. Na twarzy miał zaschniętą, najwyraźniej wcześniej spływającą z oczu krew. Łowca zaniepokoił się. — Co ty tu robisz?
             — To długa historia — powiedział, jednocześnie chowając do kieszeni anielskie ostrze, które do tej pory dzierżył w dłoni. — Co ci się stało?
             Castiel westchnął.
             — To jeszcze dłuższa historia.
             W tym momencie zza pleców anioła rozległ się dziwny dźwięk. Dean zmarszczył brwi i przesunął się w bok, by dojrzeć, co się tam dzieje. Cass cofnął się lekko, by nie stać mu na drodze. Spętany grubą liną i dodatkowo łańcuchem, z brudną szmatą w ustach, na krześle siedział Lucyfer. Szarpał się, próbując uwolnić, co i tak nic nie dawało, ale na widok Deana przestał.
             — Demony Crowleya zabrały go z ulicy — wyjaśnił anioł.
             Dean przekalkulował wszystko w myślach, skinął głową i czym prędzej wyszedł z pomieszczenia. Chciał zapytać o coś Króla Piekieł, ale na widok rozgrywającej się sceny, przystanął. Patrzył raz to na Crowleya, stojącego obok z tak mocno zaciśniętymi pięściami, że aż zbielały mu knykcie, to na Sama, który mierzył demona nieprzychylnym wzrokiem, trzymając przed sobą sztylet.
             — Czy Łoś wspomniał ci, że próbował mnie zabić?! — odezwał się nagle Crowley, ostatnie kilka słów niemal wykrzykując.
             Zaskoczony Winchester spojrzał na młodszego brata. Sam przełknął ślinę i ze zrezygnowaniem wypuścił powietrze.
             — Teoretycznie, ja też chciałem — mruknął nagle Castiel. Gdy wszyscy przenieśli na niego wzrok, wskazał palcem na krew, którą miał na twarzy. Dean przypomniał sobie dziewczynę, która zaatakowała ich w hotelu. Czyżby Rowena rzuciła na anioła ten sam czar?
             — Och, cicho bądź. — Crowley machnął ręką, jakby nie było to teraz ważne. Znów przeniósł wzrok na Sama, a Dean westchnął pod nosem.
             Ilu jeszcze rzeczy nie wiedział?
             Czekał ich zdecydowanie długi, pełen wyjaśnień dzień.





Witajcie, kochani! Jak wam się podobał rozdział? Mówcie, co myślicie :D
Będę wdzięczna za każdy komentarz, bo, nie ukrywam, napracowałam się nad tym rozdziałem. Do następnego! Informację, kiedy możecie się go spodziewać, znajdziecie niedługo w zakładce "Piekło".





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz